wtorek, 19 sierpnia 2014



Dzień 1 (Piątek, 18 Lipca 2014)

Pamiątkowe zdjęcie u Michała i Patrycji
Wyjazd z Libiąża planujemy na 21 by upał nie utrudnił jazdy. Czasu jak zawsze niewiele a spraw do ogarnięcia co najmniej milion. Jeszcze przed wyjazdem pożegnalne spotkanie u Michała i Patrycji, podwójne pożegnanie gdyż oni wyjeżdżają do Chile na dłuższy czas i okazji do spotkania może być już niewiele. Choć przygotowujemy się do wyjazdu od Lutego, to ostatni tydzień upłynął w szaleńczym tempie. W ostatniej chwili zapadła decyzja o wymianie skrzyni biegów w naszym bolidzie z 3 na 4 biegową ze względu na czekające nas podjazdy. Prócz tego gruntowny przegląd zawieszenia, hamulców a także montaż dodatkowego oświetlenia kabiny, gniazdek zapalniczek czy systemu chłodzenia. Każdy prócz tego zapracowany jak pszczoła w ulu, starał się możliwie jak najlepiej gospodarować swoim czasem by dobrze przygotować się na ponad 3 tygodniową ekspedycję.Pożegnanie było bardzo miłe,  czas do wyjazdu leciał bardzo szybko a ja czułem w żołądku coraz większy ścisk i obawy o to czy pomyślałem o wszystkim. Ciężko było się rozstać ale ostatecznie wyruszyliśmy z Libiąża około godziny 23.Plan był prosty. Jechać ile sił w kołach do samej Słowenii.Szybko okazało się że prędkości które pokazywał licznik Żuka były zawyżone, podczas gdy GPS wskazywał 65 km/h, na Żukowskim cyferblacie wskazówka drżała w okolicy 80 km/h a to oznaczało że Słowenia się oddala. Jechaliśmy ile sił na zmiany co 150 km by ostatecznie skapitulować w Czechach tuż przed granicą z Austrią.
Pierwszy postój w Czechach
Pierwszy raz przetestowaliśmy nasze składane siedzenia. Z konieczności zmieściliśmy się na rozkładanych kanapach w 5 osób, nie było wygodnie ale zmęczenie zadziałało na nas jak morfina. Po 1,5 h snu, zadzwonił budzik nastawiony na pobudkę do pracy. Pracy nie było ale przygoda tak.








Dzień 2
Nocleg na dziko w Czechach
Czechy o świcie bardzo mi się podobały. Czyste miasta, złote pola i puste drogi. Po pierwszym tankowaniu okazało się że Żuk pali co najmniej tyle co prom kosmiczny, a stacje z LPG to coraz rzadsze zjawisko. Uznaliśmy jednogłośnie że pojedziemy autostradami, gdyż boczne trasy wymagały częstego mieszania w skrzyni biegów, a ta wyraźnie buntowała się chrupaniem przy prawie każdej redukcji. Prędkość się nie zmieniła ale przynajmniej kierowcy mogli wytrzymać dłuższe odcinki. Tuż za Wiedniem mieliśmy problemy z zatankowaniem gazu. Na jedną z niewielu stacji dojechaliśmy 30 min po zamknięciu, na szczęście na kolejnej udało zaspokoić głód bestii. Na całej trasie spotkaliśmy się z dużą życzliwością mijających nas samochodów i ludzi. Na dojazd do Słowenii przeznaczone mieliśmy 24 h z dużym hakiem. Wyszło na to że zaczynało się już ściemniać a my mieliśmy przed sobą największy podjazd pod górę (nachylenie 18 %) jaki kiedykolwiek widzieliśmy. Krótki postój na ochłodzenie silnika i ogień. Alpy Julijskie nie chciały dać się łatwo zdobyć. 3… 2… 1… Pierwszy bieg i prędkość 15 km/h. Samochód jechał na granicy możliwości a nam serca stawały w gardłach na kolejnych zakrętach. W końcu udało się zdobyć przełęcz, za którą czekał nas z kolei test hamulców. Na szczęście poszło gładko i mogliśmy szukać kampingu w przepięknej dolinie i podnóża najwyższych gór Słowenii.
Kolacja przy blasku diod LED.
Noc gęstniała a my nie mogąc dłużej zwlekać zatrzymaliśmy się na Eko Kampingu. Może to brak snu i zmęczenie wywołalo we mnie zachwyt nad tym miejscem, ale pośród dyskretnego oświetlenia lampionów, starych drzew i przytłaczających swym ogromem gór łatwo było poczuć oniryczny klimat. Niestety ceny nie były już jak z bajki, 13 Euro za nocleg i prysznic z zimną wodą to zamach na studenckie kieszenie. 
Tylko miliony gwiazd drogi mlecznej migoczące nad głową, przypominały że to w sumie bez znaczenia.





Dzień 3
Poranek w bajkowej dolinie
Obudziliśmy się nieco później niż reszta pustoszejącego kampingu. Tego dnia chcieliśmy spróbować słynnego raftingu na rzece Soce. Na oparach Internetu udało nam się znaleźć firmę organizującą spływy i zarezerwować termin na godz. 16 00. Pierwszy raz nieco nieporadnie spakowaliśmy Żuka i ruszyliśmy przez Włochy w kierunku miejscowości Bovec. Po drodze zachwyciły nas krajobrazy, drogi i liczba motocyklistów odwiedzających to miejsce, a także zatrzymaliśmy się aby obejrzeć z bliska wodospad Boka. 
Wodospad Boka
Rafting okazał się niezbyt emocjonującym doznaniem. Było to do przewidzenia gdyż spływy były prowadzone pod turystów. Na pewno warto będzie kiedyś opanować kajak, i wrócić tu by eksplorować tę przepiękną okolicę. Niefortunnie moja kamera Go-Pro postanowiła popłynąć do morza z nurtem błękitnej rzeki zabierając ze sobą nasze dotychczasowe nagrania. Po raftingu chcieliśmy dotrzeć do jeziora Boheńskiego aby od południa zdobyć najwyższy szczyt Słowenii Triglav.

Alpy Julijskie
Pierwszy raz przekonaliśmy się ze odległości na mapie nijak maja się do rzeczywistych. Serpentyny i podjazdy odbierały minutę po minucie aż zaczęło się ściemniać. GPS gubił drogi, przejeżdżaliśmy przez wioski widmo, na nic były mapy. Tuz przed zachodem słońca podjęliśmy rozpaczliwa próbę dojechania do Jeziora. Kolejne 30 km serpentyn, podjazdów i tuneli dokończyły dzieła zniszczenia. Trzeba było się zawrócić i wybrać miejsce na odpoczynek. Zmęczenie zmusiło nas do spania na parkingu przy drodze. Znów trzeba było mieścić się w piątkę na kwadracie 140 na 230 cm i zredukować zapasy konserw turystycznych.




Dzień 4
Rezygnujemy z Triglavu. Okazuje się ze droga która obraliśmy nie istnieje, a aby dotrzeć do początku trasy na szczyt musielibyśmy nadłożyć ponad 200 km górskich zawijasów które już mocno dały nam się we znaki. Zapadła decyzja ze jedziemy do następnego celu, jam Szkocjańskich, oddalonych o zaledwie 80 km. Pech nie zamierzał nas opuszczać. Po przejechaniu kilku kilometrów zaczynają się remonty drogi. Co kilka kilometrów światła, korek i ruch jednostronny. Zaczyna padać deszcz, nie działają wycieraczki, a z pod maski zaczyna dobiegać niepokojący zgrzyt. Na jednych ze świateł zjeżdżamy na pobocze aby zlokalizować usterkę. Okazuje się ze straciliśmy mocowanie alternatora, z każdym kilometrem tracimy prąd z akumulatora, i możemy już nie odpalić samochodu. Do tego jadąc dalej możemy zerwać pasek. Ze znalezionych na poboczu skrzynek po owocach wykroiliśmy kliny, którymi udało się podeprzeć jakoś alternator, tak by przejechać choćby kilka kilometrów. Na mapie najbliższe miasto gdzie być może znajdziemy mechanika jest oddalone o co najmniej 20 km. Niespodziewanie na jezdni pojawia się autostopowicz. Chyba nieco przestraszony tym co zobaczył usiadł wśród nas nie wiedząc ze jest dla nas jak 6 w totolotka. Zabiera nas do swojego znajomego mechanika który niestety jest poza domem, mimo to prowadzi nas dalej do dużego serwisu, gdzie udaje nam się dostać namiary na innego znachora. Tajemniczy pasażer zostawia nas gdyż spieszy się do Lubliany, ale i tak pomógł nam bardziej niż powinien. Wspomniany fachowiec okazuje się bardzo miłym człowiekiem i naprawia usterkę za jedyne 5 Euro i butelkę polskiego alkoholu. Żuk znów jest na trasie. Po chwili przestaje padać i trafiamy na stacje benzynowa gdzie możemy napić się kawy i uspokoić zszargane nerwy. Dalej jedziemy już bez problemów, trafiamy na bardzo tani i ładny kamping który kosztuje zaledwie 5 Euraczy za osobę, niestety na jaskinie już za późno a do tego zaczyna obficie padać deszcz. Taki los marynarzy, zabijamy czas grą w karty i gotowaniem by rano wyruszyć do jaskiń.

Dzień 5

Jamy Szkocjańskie
Pogoda nie zachwyca, ale od czasu do czasu pojawia się słońce. Jedziemy do Jaskiń Szkocjańskich na godz 10. Przez część dosyć długiego podziemnego kompleksu przepływa podziemna rzeka Reka, a wysokość kanionu który drąży osiąga w najwyższym punkcie 80m. Wybraliśmy pełny pakiet, by zobaczyć wszystko. Prawdę mówiąc jaskinie nie spowodowały opadu szczeki, ale było warto je zobaczyć. Wracamy na kamping i pakujemy toboły. Przed nami krótki odcinek drogi do Piranu. Już nie możemy się doczekać żeby wyrwać się z tego górzystego piekła. Mowie to oczywiście w kontekście jazdy po serpentynach samochodem którego konstrukcja pamięta Stalina, co do samych gór Słowenii to nie można im odmówić uroku. Wyruszamy w drogę, która z każdym kilometrem wypłaszacza się i przestaje wić. Trochę pobłądziliśmy próbując omijać autostrady, ale ostatecznie wjechaliśmy do Piranu. Tutaj niestety trudno było znaleźć wolne miejsca na nielicznych kampingach. Pozostało nam pojechać dalej do nieco większego Portoroz by tam zająć zielona parcele za „jedyne” 16 Euro od głowy.
Pierwsza kąpiel w Adriatyku, kolacja i do spania. Rano idziemy zwiedzać Piran.

Dzień 6

Piran
Do Piranu idziemy brzegiem morza, i promenada wzdłuż przystani z jachtami. Portoroz w przeciwieństwie do klimatycznego Piranu jest nowoczesnym miastem rozrywki z kasynami i dyskotekami które zalewają noc głuchym basowym bitem. Spacer trochę nam zajął ale wszystkim się podobał gdyż był to pierwszy luźny dzień od wyjazdu. Piran jest naprawdę ładnym miasteczkiem. 
Uliczki Piranu
Wąskie uliczki wijące się po zboczach górzystego cypla, fortyfikacje oraz kamienice pomalowane często na biały kolor budują klimat magicznego miasta. Warto zgubić się na chwile by korytarzach by trafić na ciekawe miejsca. Nie jedziemy przez Bośnie dlatego postanowiliśmy zjeść obiad w restauracji specjalizującej się w tradycyjnej kuchni bośniackiej. Nietypowe jak na nasze podniebienia Cevapcici okazało się bardzo sycącym daniem. Po całym dniu wracamy do samochodu gdyż musimy opuścić kamping przed 18. Pakujemy toboły i ruszamy by spróbować dojechać do Chorwacji. Krajobraz za oknami zmienia się na wyraźnie bardziej śródziemnomorski, do granicy z Chorwacją zaledwie 20 km. Nagle z pod maski zaczyna dobiegać niepokojący zgrzyt, już to gdzieś słyszeliśmy. To znów felerne mocowanie alternatora odmawia współpracy. Jest już noc dlatego zatrzymujemy się po środku niczego na wymuszony postój, by nie pogorszyć sprawy. Jutro znów czeka nas poszukiwanie człowieka ze spawarką. Nastroje są minorowe.

Dzień 7
Poranek nas nie rozpieszcza. Żuk jest za mały na nocleg dla pięciu osób. Pijemy poranna kawę, jemy standardowe śniadanie w postaci chleba i konserw i w milczeniu wsiedliśmy do samochodu by szukać pomocy w najbliższych miejscowościach. Znów trzeba było zastąpić mocowanie alternatora drewnianymi kolkami. Pierwszym warsztatem na który trafiliśmy był serwis ogumienia w malej miejscowości pod Rjieką.  Właściciel na szczęście mówił po angielsku i dal nam namiary na warsztat który może nam pomoc. 
Wymuszony nocleg w Rjece
Pomimo trudności z nawigacja trafiliśmy do wspomnianego serwisu w którym dowiedzieliśmy się ze na naprawę trzeba będzie poczekać do kolejnego dnia., Podjęliśmy decyzje ze dojedziemy do Rjeki i znajdziemy jakieś miejsce na nocleg by później wrócić na naprawę. W Rjece niestety nie bardzo było się gdzie zatrzymać, aż w końcu wylądowaliśmy na parkingu w prawdopodobnie najdalej na północ wysuniętej zatoce Chorwacji. Postanowiliśmy zanocować „na dziko” i skorzystaliśmy z możliwości odpoczynku na betonowej plaży i menu pobliskiego baru. W błękitnej wodzie znaleźliśmy rozgwiazdy i kraby albinosy. Spaliśmy znów stłoczeni w czerwonym bolidzie.

Dzień 8
Świt nadszedł szybciej niż tego byśmy chcieli, ale trzeba było szybko się pozbierać by na 8 rano być w warsztacie. Wszystko poszło w miarę sprawnie, drewniane kolki wytrzymały 15 km drogi do warsztatu i zostało nam tylko czekać co zrobią miejscowi fachowcy. Mocowanie felernego alternatora które dla nas zrobili było pancerne, jednak sporo nas kosztowało. 50 Euro za 1h pracy, nie jeden mechanik w Polsce o tym marzy. Turysta jest łatwym łupem, nie ma żadnego wyboru, płaci albo nigdzie nie pojedzie. Płacimy i jedziemy dalej by jak najszybciej pokonać Chorwacje. 
Żuk pierwszy raz w Chorwacji
Droga wije się pośród malowniczych gór wpadających do morza, zaczynamy w końcu odczuwać śródziemnomorski klimat. Mam wrażenie że ktoś budował drogę na zasadzie kopiuj-wklej, gdyż właściwie składa się ona z tej samej naprzemiennej sekwencji zakrętów. Taka trasa za sterami Żuka jest bardzo absorbująca. Zmęczenie i zachodzące słonce zmusza nas do znalezienia noclegu, znaki kierują nas do kampingu z ładnym wejściem do morza, barem i niska cena. 
Przyjazny Kamping
Prowadzący przybytek brylantynowy biznesmen, chwali się przyjaznym nastawieniem do turystow i nieregulowanym czasem pobytu, po prostu płaci się za noc be dodatkowych limitów czasowych. Regenerujemy siły a rano dowiadujemy się ze kamping jednak nie jest taki przyjazny i luźny. Mamy czas do 10 by go opuścić. Jedziemy dalej wybrzeżem by po kilku godzinach jazdy szukać miejsca na odpoczynek i obiad.
Nurkowanie w lazurze
W końcu w oddali wypatrujemy lazurową zatoczkę i zatrzymujemy się na dzikiej leśnej ścieżce. Woda ma kolor jasnego błękitu, dno pokrywa biały kamień i piasek. Nie odmawiamy sobie chwili relaksu z maskami do nurkowania. W wodzie pływają ławice ryb, rozgwiazdy i jeżowce, można się zachwycić przejrzystością wody. 
Obiad na dziko
Po pożywnym obiadku, ruszamy dalej na podbój Bałkanów. Trzeba przyznać ze droga wzdłuż wybrzeża Chorwacji jest bardzo dobrej jakości i niezbyt zatłoczona gdyż większość podróżnych wybiera płatną autostradę. Na Rivierze Makarskiej wstępujemy na zakupy do Lidla. Okazuje się ze ponad polowa klientów sklepu to Polacy, można zapomnieć ze jest się 1000 km od domu. Następny na trasie jest Dubrownik, miasto robi na nas wrażenie, ale nie zatrzymujemy się w nim, gdyż naszym celem jest jak najszybsze dotarcie do Czarnogóry.
Dubrownik z lotu Żuka
Niedaleko za Dubrownikiem, trasa zbacza w głąb lądu do malowniczej doliny która słynie z regionalnych produktów. Co kawałek napotykamy stragan z miejscowymi specjałami. Ceny, niestety turystyczne, ale z możliwością negocjacji.
Zaczyna się ściemniać, już wiemy ze nie uda nam się dziś dotrzeć do granicy z Bośnią, która wąskim pasem przecina wybrzeże Chorwacji. Musimy szukać miejsca na nocleg, gdyż jak wielokrotnie się o tym przekonaliśmy, szukanie dogodnego miejsca na kamping po zmroku to karkołomne zadanie.
Lokalne Specjały przy granicy z Bośnią
Trafiamy na przydrożny parking z tłuczonego kamienia. Na parkingu człowiek pograniczna prowadzi przydrożny stragan. Pytamy o pozwolenie na nocleg i kupujemy dwie butelki wina za 4 Euro. Dobry człowiek zapewnia nas ze miejsce jest bezpieczne i daje nam w prezencie po świeże warzywa i owoce na śniadanie. Rozbijamy namiot, i rozkładamy siedzenia w Żuku tak żeby spało się komfortowo. Na kolacje mamy przepyszna pierś z kurczaka z grilla, i miejscowe wino. W nocy mocno wieje i pada deszcz po trudach podroży sen przychodzi łatwo.

Dzień 9
Korek do Czarnogóry
Budzi nas policjant patrolujący okolice, mówi ze tu nie wolno biwakować, w odpowiedzi tłumaczymy ze to prywatny parking i mamy pozwolenie, odjeżdża i daje nam spokój. Ruszamy w kierunku granicy z Bośnia i Hercegowina. Byliśmy naprawdę blisko, po 15 km przejeżdżamy przez granice i jedziemy wyraźnie gorsza droga do granicy z Czarnogórą. Tuz przed przejściem granicznym policja nakazuje nam zboczenie z drogi. Wspinamy się pod górę stromym podjazdem i zastanawiamy dokąd prowadzi ta droga. Za kolejnym wzgórzem naszym oczom ukazał się rząd samochodów. Prawdopodobna kolejka do granicy ma ok kilometra. Przesuwa się o 3 samochody co 10 minut, przed nami jeszcze milion aut, a za nami potężne burzowe chmury. Dla zabicia czasu gramy w karty na tyle Żuka, co chwila podjeżdżając do przodu o kilka miejsc. W kolejce jesteśmy jedynym samochodem na polskich blachach, wszyscy stoją grzecznie i cierpliwie czekają, poza Niemcami. Co chwila jakiś samochód na niemieckich tablicach mija kolejkę lewym pasem i wymusza miejsce na przodzie. Panowie świata powodują gniew ludzi stojących w kolejce od kilku godzin i otrzymują reprymendę ustną. Burza szaleje na całego, w końcu docieramy do kontroli paszportów, tam funkcjonariusz tylko macha nam by jechać dalej. Tylko nie ma gdzie jechać, korek ciągnie się dużo dalej. Gdy udaje się nam ruszyć z miejsca jest już bardzo późno a my po kolejnej nocy na dziko marzymy o luksusie w postaci prysznica i ubikacji.
Herceg Novi z naszego apartamentu
Wjeżdżamy do Herceg-Nowi i rozpaczliwie szukamy campingu, okazuje się ze w mieście jest tylko jeden obskurny parking za 5 Euro za noc, to skłania nas do sprawdzenia jak wyglądają ceny apartamentów. Rozdzielamy się. W końcu ktoś trafia na miejscowego naganiacza, który prowadzi nas w trzy różne miejsca aż w końcu trafiamy na przepiękny apartament z trzema pokojami, łazienką, kuchnia i olbrzymim tarasem z którego rozpościera się majestatyczny widok na panoramę miasta i zatokę. Cena jest wysoka ale udaje się ja zbić do jedynych 10 Euro od osoby. Zapada decyzja ze to miejsce będzie naszą bazą wypadową do zwiedzania Czarnogóry. Wynajmujemy wspomniany pałac na 4 kolejne noce. Prysznic z ciepłą wodą, pralka i kuchnia to po spaniu na dziko spora różnica. Trochę oszołomieni naszym szczęściem, idziemy spać by jutro rozpocząć zwiedzanie Czarnogóry, od starówki Herceg-Novi nazywanego miastem twierdz i znalezienia samochodu w wypożyczalni, który w przeciwieństwie do Żuka będzie w stanie pokonać ekstremalną trasę do parków Narodowych Durmitor i Lovcen.

Dzień 10
Widok z Twierdzy w Herceg Novi
Wygodne łóżka i przytulny apartament utrudniają pobudkę, zwłaszcza po tak dużym skoku komfortu. W końcu udało się nam zjeść śniadanie i wyjść na zwiedzanie miasta. Herceg-Novi to już nieco inny świat niż Chorwacja, przypomina bardziej Polskę lat 90. Kamienne fortyfikacje często łączą się z komunistyczną betonową zabudową. Ulice sprawiają wrażenie projektowanych na półtorej pasa ruchu. Nie obowiazuja żadne przepisy regulujące ruch pojazdów i pieszych co skutkuje chaosem który po przyzwyczajeniu okazuje się harmoniczny jak w wielkim mrowisku. Ulice są zatłoczone i pełne kontrastów. Kurort przyciąga bogatych turystów z Rosji i Niemiec w luksusowych limuzynach, tymczasem miejscowi mieszkańcy poruszają się wszystkim co jest w stanie zamienić paliwo na ruch. Starówka która mieści się opodal naszego apartamentu niczym szczególnym nie powala. Zwiedzamy kilka zabytkowych budowli i trafiamy na klasyczna morska promenadę pełną kramów z chińskimi gadżetami, restauracji, budek z kebabem i z lodami. Co kawałek wstępujemy do agencji turystycznych pytając o polaczenia autobusowe do Lovcen i Durmitoru, ceny sa jednak dość zaporowe. W końcu postanawiamy ze taniej i wygodniej będzie wynająć samochód. Odwiedziliśmy większość wypożyczalni w mieście lecz w żadnej nie było wolnych samochodów. Ostatecznie szczęście uśmiecha się do nas i dostajemy na dwa dni najpiękniejszy samochód świata, Fiata Multiple. Umawiamy się odebrać samochód następnego dnia. Odwiedziliśmy miejscowa plażę by choć skorzystać z rzadkich w ostatnim czasie promieni słońca. Robimy zakupy by o 7 rano być już gotowymi na odbiór samochodu i wyjazd w oddalone ok 200 km góry Durmitoru.

Dzień 11
Budzimy się wcześnie rano, i okazuje się ze mamy niewielkie problemy ze znalezieniem wypożyczalni w gęstej miejskiej zabudowie. Na szczęście zdążyliśmy na czas i o dobrym czasie wyruszyliśmy do Durmitoru. 
Durmitor
Droga jest bardzo kreta, na początku wiedzie wzdłuż zatoki kotorskiej by potem wspiąć się na górzyste zbocza. Krajobraz gór Czarnogóry jest urzekający, nie skażony za bardzo obecnością człowieka, poza dobrej jakości wstęgą szosy. Bez większych trudności dojeżdżamy do Sedna, z którego planujemy wejście na Bobotov Kuk, najwyższa górę Czarnogóry. Wybieramy najkrótsze i niezbyt wymagające podejście szlakiem południowym by dostosować trasę do mniej doświadczonych towarzyszy. Ma to być po części nagroda pocieszania za pominiecie Triglavu. 
W drodze na Bobotov Kuk
Park Narodowy Durmitor zachwyca pięknymi pejzażami i pogoda, lecz złe oznakowane trasy rozpraszają poszukiwaniem właściwej drogi, a nawet szczytu na który mamy wejść. Ostatecznie po około 3 godzinach podejścia stajemy na szczycie Bobotova skąd rozpościera się  przepiękny widok na okoliczne góry i doliny. Następnie jedziemy dalej na północ by zobaczyć niegdyś najwyższy most Europy nad kanionem rzeki Tary i przejechać się po linie rozpostartej pomiędzy brzegami kanionu. Atrakcja która kosztowała 10 Euro i wydawała się porównywalna do skoku na bungie, lecz wywołała pożądanego skoku adrenaliny a może po prostu zmęczenie stłumiło nasze zmysły. Nie mamy zbyt wiele czasu na zwiedzenie okolicy Durmitoru z uwagi na mnogość naszych celów i fakt ze przemieszczanie się Żukiem i jego awarie kosztowały nas sporo cennego czasu. 
Most na Rzece Tara
Wracamy nieco inna trasa która wychodzi około 5 km asfaltowej drogi od naszego pojazdu. Zmęczeni długą droga powrotna z rozkoszą zanurzamy się w swoich łóżkach, by rano znów wyruszyć w drogę, tym razem do Lovcenu.










Dzien 12
Trzecia noc w apartamencie tak nas rozpieszcza ze aż nie chce się go opuszczać. Pogoda jest nienajlepsza, na razie większość naszych dni na Bałkanach była pochmurna co wydaje się być anomalią. Drogę do Lovcen skracamy przepływając zatokę Kotorską promem za jedyne 4 Euro, zyskujemy 40 km krętej trasy.  Zaczyna padać, co zmusza nas do podjechania najdalej jak to możliwe do zbocza góry z mauzoleum z którego można podziwiać okolice. Deszcz, mgła i wiatr krzyżuje nasze plany. Spędzamy na szczycie tylko chwilę by schronić się na obiedzie w restauracji. Ceny są wysokie a jakość jedzenia i obsługi mizerna.
Mauzoleum w Lovcen
W drodze powrotnej z Lovcenu łapie nas potężna burza. Wycieraczki pracujące na pełnych obrotach nie są wstanie zbierać deszczu z szyby, chmury są tak gęste ze robi się ciemno, a drogi zamieniają się w strumienie błota i deszczówki. Po godzinie jazdy w warunkach rodem z katastroficznego filmu, wracamy do naszego gniazda, i podziwiamy jak gęste jak śmietana chmury przelewają się na chorwacka stronę gór, a promienie słońca znów rozświetlają zatokę. Oddajemy samochód do wypożyczalni idziemy spać po raz ostatni w tak luksusowych warunkach.





Dzień 13
Liniowiec w Zatoce Kotorskiej
Kotor
Trzeba się spakować i ogarnąć apartament. Przeprowadzam szybkie oględziny samochodu, uzupełniam poziom oleju i płynu chłodzącego. Ruszamy po raz trzeci znaną nam już trasą, wzdłuż zatoki kotorskiej, tym razem do Kotoru.
Jednocześnie gdy płyniemy promem, do zatoki zawija olbrzymi wycieczkowiec, który wydaje się być na wyciagnięcie ręki. Dalej krętą i wąską drogą docieramy do Kotoru. 
Widok na zatokę Kotorską
Portowe miasto z bogata historia robi na nas wrażenie. Wspinamy się  kamiennymi schodami do Rzymskiej twierdzy osadzonej na wzgórzu ponad miastem. Upał daje się we znaki, i pozornie lekki spacer staje się bardziej wymagający. 
Widok na zatokę Kotorską z tysiącmetrowymi wzgórzami wpadającymi prosto do morza był wart wysiłku. Jemy pyszny i tani obiad na starówce i ruszamy dalej na podbój Albanii. Trasa wiodąca autostradą doprowadziła nas do granicy w godzinach wieczornych. Strażnik graniczny uśmiechnął się życzliwie i życzył nam powodzenia. Tuż za granica przeżyliśmy szok kulturowy. Akurat o tym czasie wszyscy rolnicy zaganiali swoją trzodę głównymi drogami. Krowy, owce, kury, skutery i grupy cygańskich dzieci wyskakują przed Żuka próbując nas zatrzymać. Slalom gigant w ciemniejącym krajobrazie zniechęca do nocowania na dziko.  
Skoder
Tuz po zmroku dojeżdżamy do Skoderu który powoduje jeszcze większą dezorientację. Po przejechaniu kilku kilometrów w głąb miasta, zatrzymujemy się przy pierwszym hotelu, gdzie akurat odbywa się Albańskie wesele. Stroje gości weselnych są mocno surrealistyczne, niestety nie ma wolnych miejsc. Jedziemy dalej zatłoczonymi ulicami, co chwila otwierając usta ze zdziwienia. Ludzie jeżdżą na małych motorowerach z całym dobytkiem na plecach, pod prąd, bez świateł i kasków. Piesi wybiegają bez ostrzeżenia na jezdnię a klakson wydaje się być najważniejszym elementem każdego pojazdu. Totalnie zbłądziliśmy, zatrzymując się na środku ronda pytamy mieszkańców o kampingi lub hotele.
Hotel w Skoderze
Ludzie są bardzo mili, pomimo bariery językowej za wszelka cenę próbują nam pomóc w znalezieniu miejsca którego szukamy. Brak orientacji w miejskiej dżungli powoduje ze wjeżdżamy na obrzeza miasta, i zatrzymujemy się by na spokojnie spróbować znaleźć sobie miejsce. Albanczycy dzwonią do swoich znajomych by Ci wytłumaczyli nam po angielsku gdzie jechać, w tym czasie eksplodują fajerwerki i zagłuszając całą i tak trudną do zrozumienia konwersacje. Tracimy nadzieję, lecz w końcu pojawia się człowiek na skuterze który obiecuje zaprowadzić nas do hotelu. Podążamy za nim ulicami miasta by trafić do ścisłego centrum, i jednego z postkomunistycznych betonowych hoteli.
Widok z Hotelu
Z zewnątrz wydaje się ekskluzywny natomiast pokoje przypominają te z kolonii w podstawówce. Stosunek jakość/cena nie jest najlepszy, lecz nie mamy wyjścia. W nocy co chwila ciszę przerywa donośny śpiew kapłana z pobliskiego meczetu, czuć w powietrzu ze jesteśmy w nieco innym świecie.

Dzień 14
Jedyna sfotografowana awaria
Dziś wypada moja kolej na prowadzenie Żuka, jeszcze nie miałem okazji doświadczyć ulicznego chaosu z za kierownicy bolidu którego hamulce są zrobione z waty, a skręt kierownica wymaga siły zapaśnika sumo. O poranku ulice tętnią życiem, wszędzie kwitnie handel uliczny a każdy mieszkaniec pcha wózek swojego żywota jak może. Mamy niewiele czasu, dlatego rezygnujemy z odwiedzenia jeziora Skoderskiego i jedziemy dalej na południe kierując się na Vlore. Krajobraz staje się bardziej płaski, pojawia się droga szybkiego ruchu, co kilkaset metrów mieszczą się stacje benzynowe z których każda wygląda inaczej i ma inna nazwę, paliwa są tańsze niż w pozostałych krajach które odwiedzaliśmy. Od rana miałem złe przeczucia co do mojej zmiany, po kilkunastu kilometrach z pod maski Żuka zaczyna dobiegać niepokojący szum, który po chwili znika. Po kilkuset metrach głośny trzask z pod maski, pozbawia nas złudzeń, w tylnej szybie widać jak koło alternatora toczy się po jezdni i wpada w gęste zarośla. Wygląda na to że po tym jak wzmocniliśmy mocowanie, kolejny slaby element modyfikacji się poddał. Trzeba szukać drogocennego koła, kilku przydrożnych handlarzy przyłącza się do poszukiwań. Ostatecznie kobiece oko okazuje się najpewniejsze, Magda znajduje brakujące ogniwo w krzaczastym rowie, co jest w zasadzie ratuje nam tyłki. Posiadanie wszystkich elementów to dopiero połowa drogi do naprawienia wehikułu. Wygląda na to ze nie będzie łatwo. Po głowie krążą mi czarne myśli o porzuceniu samochodu 2000 km od domu i powrocie stopem lub pociągiem. Próbuje poskładać wszystko w kupę i dokręcić z większą silą. Wygląda na to ze problem jest zażegnany, niestety po 500 m koło znów odkręca się, tym razem szczęśliwie klinując pomiędzy rurami zawieszenia. Jesteśmy po środku niczego, i mamy niewielki zasięg wynikający z pojemności akumulatora a także tego że brak paska klinowego nie napędza pompy cieczy chłodzącej. Bierzemy alternator pod pachę i idziemy poboczem w kierunku najbliższych zabudowań. Pierwszy spotkany człowiek szczęśliwie mówi po angielsku i zapewnia nas ze dwa domy dalej mieszka stary fachowiec, który bez problemy poradzi sobie z naszym problemem. Starszy człowiek, z wigorem rzuca się na uszkodzony element, ma podstawowe zaplecze ślusarskie, ale widać ze wyszedł już nieco z wprawy. Bariera językowa daje się we znaki. Widzę szanse na naprawę usterki, pod warunkiem że stary wyga zrobi to co mu powiem. Ostatecznie nie udaje się dotrzeć do chimerycznego starca, masakruje gwint, wałek i alternator uderzeniami młotka i tępymi wiertłami. Koło niby jest na swoim miejscu, ale chybocze się we wszystkie strony, a do tego alternator obraca się z wyraźnym zgrzytaniem. Nie mając wyboru, zakładamy zwłoki alternatora do samochodu i już nie ruszamy z miejsca. Po odpaleniu silnika wnętrze dynama rozpada się w drobny mak. Wygląda na to ze już po nas. Zostało nam już tylko próbować zawrócić do Skoderu na zapasach prądu które gromadzi akumulator. W pierwszym napotkanym warsztacie zostajemy odprawieni z kwitkiem. Żuk z trudem odpala by dojechać do najbliższego auto złomu. Nie sposób wytłumaczyć Albańczykom że potrzebny nam alternator z zupełnie innego samochodu niż Żuka. Po pól godziny usilnych prób porozumienia odpuszczamy. Jedyne co udało się nam uzyskać to informacje ze kawałek dalej mieści się warsztat SUKA SERVICE który naprawi wszystko. Z nerwami na włosku docieramy do Suki. Jedyny mechanik jest mocno zabiegany. Przy pomocy młodych pomocników serwisuje trzy samochody jednocześnie. Widać że nie uśmiecha mu się przeprowadzanie kombinacji w nieznanym mu modelu samochodu w dodatku nie mówi ani słowa po angielsku. Podchodzimy do nieznanego człowieka na brytyjskich blachach który akurat wymienia olej w serwisie. Okazuje się Albańczykiem mieszkającym od 20 lat w Londynie. Życzliwy człowiek zostaje naszym tłumaczem, obiecuje że nie zostawi nas samych z naszym problemem i nakłania mechanika do podjęcia się naprawy Żuka. Zaczyna się od negocjacji ceny, a ta okazuje się duża. 100 Euro za nowy alternator z wymianą, wiadome ze nie mamy wyboru i musimy przystać na warunki jakie nam dyktują. Jako ze system który zastosowaliśmy w naszym samochodzie to samoróbka, trzeba wytłumaczyć mechanikowi jak powinien zamontować nowy element. Karkołomne zadanie ostatecznie ustawia flamaster i pismo rysunkowe. Po kilku godzinach Żuk znów wraca do gry, i tym razem wydaje się że alternator nie powinien więcej sprawiać kłopotów. Udaje nam się dojechać do Leche, zaledwie 50 km od miasta z którego rano wyruszyliśmy, postanawiamy nie żałować sobie pieniędzy na wypoczynek, gdyż każdy ma zszargane nerwy. Hotel w centrum miasta gwarantuje doskonale warunki w przystępnej cenie. Sen przychodzi z trudem, gdyż nerwowy dzień odcisnął swoje piętno w naszych głowach. Chcąc odzyskać stracony czas, musimy wyruszyć w drogę wcześnie rano.

Dzień 15
Albańska Autostrada
Znów wracamy na trasę w kierunku południa. Wszyscy z uwagą wsłuchują się w dźwięki dochodzące z pod pokrywy silnika, ale na razie nie ma powodów do niepokoju. Jedynym elementem który jeszcze może zawieść w tym układzie to lekko poszarpany pasek klinowy. Chcielibyśmy odwiedzić Rzymskie ruiny Apollonii. Trasa jest płaska, droga dobrej jakości a ruch niewielki. Dosyć szybko dojeżdżamy do portowego miasta Durres by stamtąd skierować się dalej do Fier opodal którego znajduje się Apollonia. Do parku archeologicznego docieramy po południu, trasa jest fatalnie oznaczona, asfalt bardzo kiepskiej jakości a okolica delikatnie mówiąc nieprzyjemna.
Rzeźby z Apolloni
Na niepozornym wzgórzu wznosi się niewielki kamienny budynek otoczony murem, wewnątrz muzeum z dość ciekawymi eksponatami z czasów Rzymskich w postaci waz, przedmiotów codziennego użytku czy posągów. Kawałek dalej rekonstrukcja antycznej kolumnady, niewielki zarys amfiteatru i jak to w ruinach fundamenty budynków. Cały kompleks ma niewielką powierzchnię i mówiąc szczerze nie powala niczym szczególnym. 
Apollonia
Wygłodniali postanawiamy zjeść obiad w restauracji prowadzonej przy muzeum. Jedzenie jest fatalne, śmierdzi i ocieka olejem, kurczak przypomina gołębia, czekaliśmy pół godziny a ceny prosto z Wierzynka. Mając w ustach smak oślizgłego mięsa ruszamy dalej z nadzieją że Albanie ma gdzies to ukryte piękno które tylko czeka by je odkryć. Wracamy do Fier i próbujemy znaleźć wjazd na autostradę SH4 oznaczoną na mapie. Pytani o drogę przechodnie gubią się w zeznaniach, improwizujemy wybierając jedną z nich. Tu zaczyna się mały koszmar. Miejska zabudowa szybko znika zastąpiona górami i wąską drogą. Asfalt kończy się i zaczyna w niespodziewanych miejscach. Pytani o drogę miejscowi zapewniają że jesteśmy na dobrej drodze do autostrady, tymczasem według mapy powinniśmy już dawno na niej być. Kolejne zjazdy i podjazdy powodują że perspektywa powrotu do miasta i wybór innej drogi oddala się. W powietrzu unosi się zapach ropy naftowej, w okolicy napotykamy kilka kiwaków wydobywających czarne złoto na powierzchnię. W dolinach widać jeziora naturalnego asfaltu który jest jednym z bogactw Albanii. Za kolejnymi górami widać tylko kolejne góry, ani śladu Autostrady. Trafiamy do małej osady,  na zakręcie drogi miejscowi akurat szlachtują owce i wieszają je na stalowych hakach, struga krwi płynie poboczem drogi tworząc małe kałuże. Nie ma wyjścia, trzeba pytać o drogę. Ludzie patrzą na nas jak na UFO, gdy wysiadamy by zapytać o drogę na mapie, oblega nas tłum dzieci i miejscowych, którzy chyba pierwszy raz mają okazję zobaczyć mapę. Nie bardzo potrafią powiedzieć w jakiej miejscowości się znajdujemy ani określić naszego położenia. Bezradni postanawiamy jechać dalej do skutku, nawierzchnia robi się jeszcze gorsza do tego zbliża się noc. Nie chcielibyśmy spać tutaj na dziko. Nagle droga kończy się i do dyspozycji pozostaje tylko ubity kamień prowadzący do nikąd. Szczęśliwie trafiamy na samochód którym Albańska rodzina jedzie do Gjokaster, obiecują nas poprowadzić. Po około 15 km wjeżdżamy na wymarzoną autostradę, która jest po prostu drogą z dobrej jakości asfaltem i liniami. Docieramy do Tepelene, w którym właśnie trwa święto miasta. Lokujemy się w postkomunistycznym hotelu gdyż to jedyne miejsce na nocleg, i to w dobrej cenie. Wychodzimy uraczyć się miejscowym piwem na dachu olbrzymiego bunkra wpatrując się majestatyczny zachód słońca nad bajkową doliną.

Dzień 16
Srebrne dachy Gijocaster
Z Tepelene do Gjokaster jest niedaleko. Do zabytkowego miasta wpisanego w całości na listę UNESCO docieramy przed południem. Udajemy się na zwiedzanie starówki i kamiennej twierdzy górującej nad miastem. Stąd panorama miasta podzielonego na część starą i nową robi spore wrażenie. Wąskie uliczki i walące się kamienne domy mają swój klimat, ale miejsce nie przekonuje do zostania w nim na dłużej. Jemy pożywny obiad i ruszamy dalej, do Sarrandy, gdzie mamy nadzieję naładować akumulatory i troszkę poleniuchować na plaży. Aby tam dotrzeć trzeba jeszcze pokonać górskie serpentyny na dość sporym odcinku. Żuk dzielnie stawia im czoła i wprowadza nas do największej miejscowości turystycznej w Albanii. 

Słupy elektryczne jak z Brazylijskich Faweli
Ledwie parkujemy samochód w centrum, a już za sprawą naganiaczy mamy zakwaterowanie i wymienioną walutę. Lokujemy się w apartamencie za 6 Euro od osoby i idziemy zwiedzać. Tutaj następuje małe rozczarowanie, Saranda przypomina plac budowy zmieszany z wesołym miasteczkiem i kurortem wczasowym. Większość plaż jest ogrodzona i przeznaczona wyłącznie dla gości nadbrzeżnych hoteli, plaża publiczna, będąca kamienistym pasem o szerokości 2 metrów nie zachęca do odpoczynku. Mimo to strudzeni podróżą rozkładamy na chwilę ręczniki. Po szybkiej rewizji warunków do pływania, stwierdzam że jest gorzej niż w Bałtyku. Na dnie leżą palety, opony, i sterty śmieci, woda cuchnie olejem napędowym. Jest piekielnie gorąco i głośno, co chwila chłodzimy się lanym piwem, i wracamy do naszego lokum na szczęście tylko 100 m od plaży. Wieczorem wychodzimy jeszcze podejrzeć nocne życie Sarrandy i okazuje się że miasto w Niedzielę jest kompletnie martwe.

Dzień 17
Sarranda
Drugi dzień plażingu. Tym razem zamierzamy dotrzeć do dzikich plaż poza miastem by przekonać się czy wszędzie jest tak źle. Idziemy dobrych 4 km wzdłuż wybrzeża. Niestety Sarranda zamiast nadbrzeżnej promenady posiada wielki plac budowy. Dostęp do morza uniemożliwiają ogrodzenia. Po prawie godzinie marszu mamy dość. Miasto wspina się coraz wyżej, a plaż jak nie było tak niema. Wracamy, by spróbować pójść w drugą stronę. Tym razem udaje się dotrzeć na skraj miasta, gdzie skały nieco łagodniej wpadają do morza. Plaże są mniej zaludnione, woda czysta, a szum fal nie zagłuszany przez piszczenie fliperów. Korzystamy z promieni słońca, i doskonałych warunków do nurkowania, woda jest naprawdę przejrzysta. Początkowo planowaliśmy odwiedzić Albańską riwierę leżącą na północ od Sarrande, lecz miejscowi odwiedli nas od tych zamiarów. Nasz samochód po prostu nie dał by rady 20 km serpentyn i podjazdów, wijących się wzdłuż kamiennego wybrzeża, z którymi nawet nowe samochody miewają problem.
Sarranda Nocą
Próbowałem się zorientować w alternatywnych możliwościach dotarcia na dziką plażę Gjipe, należącą do Riviery lecz nie było żadnych połączeń tego dnia, a kolejnego planowaliśmy powrót i jezioro Blue Eye, leżące po drodze. Po półdniowym plażowaniu z prawdziwego zdarzenia, odetchnęliśmy od upałów apartamencie i ponownie wyszliśmy wieczorem na miasto. Tym razem szok. Tłumy ludzi, muzyka taniec i zabawa. Najwidoczniej przyjechał nowy turnus. Pożegnaliśmy się z Sarrandą w imprezowym stylu by o poranku ruszyć w drogę powrotną.

Dzień 18
Spakowaliśmy wszystkie rzeczy i ruszyliśmy w drogę około południa.
Blue Eye
Zbaczając z górskich serpentyn, szutrową dróżką dotarliśmy do jeziora Blue Eye. Okolica jeziora przypomina rajski ogród, wokół stare drzewa porośnięte mchem, paprocie i błękitna rzeka nad którą latają kolorowe ważki.. Obiekt nie słusznie nazywany jeziorem jest niczym innym jak źródłem krystalicznie czystej, błękitnej wody, wypływającym z głębokości ponad 50 m. Ilość wody którą niesie źródło od razu daje początek górskiej rzece. Większość ludzi nie odmawia sobie skoku do źródła wprost ze specjalnej platformy, w tym i my. Warto jest to zrobić chociaż raz w życiu, woda jest lodowata i wspaniale orzeźwia strudzony upałami organizm. To już ostatnie miejsce na naszej mapie atrakcji.
Dalej już tylko Grecja, Macedonia, Serbia, Węgry, Słowacja i dom. Drogę powrotną zaplanowaliśmy autostradami, gdyż jest jedyną drogą która nie narazi Żuka na kolejne mordercze serpentyny, ponadto mamy tylko 3 dni na przejechanie prawie 2000 km. Szybko docieramy do granicy z Grecją, tuż za nią wita nas burza z potężnym gradobiciem. Kierujemy się na Tsesaloniki by tam wjechać na autostradę. Z Grecji wyjeżdżamy już po zmroku.

Dzień 19
Żuk w Grecji
Postanawiamy się nie zatrzymywać. Rozkładamy tylne siedzenia tak że 3 osoby śpią podczas gdy kierowca i nawigator pokonują kolejne kilometry a gdy dopada ich zmęczenie zmieniamy się. Macedonie przejeżdżamy w kilka godzin, kolejna na trasie jest Serbia. Żuk poczuł zew, jakby sam tęsknił za domem, jazda z prędkością 90 km/h wydaje się być dla niego bułką z masłem. Korzystamy z tego że maszyna pracuje lepiej by połykać jak najwięcej kilometrów. Belgrad leży na półmetku naszej drogi do domu. Na autostradzie 50 km od miasta, staje się coś czego obawialiśmy się najbardziej. Wibracje spowodowane szybką jazdą, powodują rozkręcenie się wielu elementów samochodu, w tym silnika. Z pod maski nagle zaczyna docierać głośny stukot. Gdy go usłyszałem już wiedziałem że z taką awarią żaden wiejski mechanik sobie nie poradzi, gdyż nie będzie miał części. Stajemy na pasie awaryjnym i studzimy samochód mając nadzieję że to tylko przegrzanie. Po odpaleniu silnik pracuje jakby ktoś wsypał do niego gwoździ, daleko nie zajedziemy. Postanawiamy zjechać z autostrady żeby uniknąć kosztów ewentualnego holowania. W chwilę po tym jak zatrzymujemy się na poboczu by ustalić co dalej, zatrzymuje się przed nami samochód. Mężczyzna który z niego wysiadł z serdecznym uśmiechem pyta z czym mamy problem. Okazuje się że jego żona jest polką, a sam pracował niegdyś w poznaniu jako mechanik. Jedziemy za nim do jego domu. Uprzejmy człowiek dzwoni po kolegów mechaników z okolicznych wiosek. Fachmani rzucają się na Żuka i wykluczają kolejne prawdopodobne awarie. Mam złe przeczucia i okazuje się że mam rację. Mechanicy nic nie wskórają, zawiodła panewka lub sworzeń tłoka. Jesteśmy wykończeni brakiem snu i trasą, zależy nam by jak najszybciej i najtaniej dotrzeć do domu, a po Żuka wrócić później z lawetą. Okazuje się że jest promocja na pociąg z Belgradu do Budapesztu. Budapeszt jest na tyle blisko że ktoś może po nas przyjechać. Czasu jest niewiele, pociąg odjeżdża raz dziennie i jest pewne że autobusem nie zdążymy. Nowo poznany człowiek, który zaoferował nam pomoc, ponownie wykazuje się wspaniałym gestem, wraz ze znajomym, zawożą nas na dworzec w Belgradzie w ekspresowym tempie. Kupujemy bilety i wsiadamy do stwarzającego pozory wygody wagonu. Zabraliśmy ze sobą tyle ile mogliśmy wziąć do plecaków. Klimatyzacja w wagonie zdaje się pracować pełną parą, pomimo tego że noc jest zimna. Wszyscy pasażerowie wyraźnie marzną. Nie mając żadnego odzienia z długimi rękawami, owijamy się jak talibowie ręcznikami i koszulkami i staramy się jakoś przetrwać ten pociąg iglo. Trasa Belgrad-Budapeszt jest stosunkowo niedługa, gdyby nie to że pociąg zatrzymuje się do kontroli paszportowych 2 krotnie. Normalnie jechałby pewnie 3 h, z przejazdem przez granice robi się z tego 9 h w zamrażarce.

Dzień 20

Wyczerpani i zmarznięci na kość wysiadamy na dworcu w Budapeszcie. Tam już czeka na nas Bartek, brat Wojtka, który jest naszym wybawcą. Po przesiadce z Żuka do komfortowego VW Tourana, czujemy się jakbyśmy lecieli poduszkowcem. Dom jest coraz bliżej, a mam w głowię prawdziwy galimatias. Z jednej strony radość z powrotu do domu, z drugiej niedosyt że nie udało się dojechać do końca, a także trochę obawy co będzie dalej z poczciwym samochodem. Sen łatwo łamie zawiasy w powiekach, gdy się obudziłem, pędziliśmy już zakopianką. W domu jak zawsze, czas płynie leniwie, nic się nie zmienia. Po trzech tygodniach i tysiącach pokonanych kilometrów trudno jest usiąść w fotelu i znów dostosować się do powolnego rytmu życia małego miasteczka. Plan na najbliższe dni. Zorganizować wyjazd lawetą po Żuka i poskładać film relację z wakacji.