Dzień 1 (Piątek, 18 Lipca 2014)
Pamiątkowe zdjęcie u Michała i Patrycji |
Wyjazd z Libiąża planujemy na 21 by upał nie utrudnił jazdy.
Czasu jak zawsze niewiele a spraw do ogarnięcia co najmniej milion. Jeszcze
przed wyjazdem pożegnalne spotkanie u Michała i Patrycji, podwójne pożegnanie
gdyż oni wyjeżdżają do Chile na dłuższy czas i okazji do spotkania może być już
niewiele. Choć przygotowujemy się do wyjazdu od Lutego, to ostatni tydzień
upłynął w szaleńczym tempie. W ostatniej chwili zapadła decyzja o wymianie
skrzyni biegów w naszym bolidzie z 3 na 4 biegową ze względu na czekające nas
podjazdy. Prócz tego gruntowny przegląd zawieszenia, hamulców a także montaż
dodatkowego oświetlenia kabiny, gniazdek zapalniczek czy systemu chłodzenia.
Każdy prócz tego zapracowany jak pszczoła w ulu, starał się możliwie jak
najlepiej gospodarować swoim czasem by dobrze przygotować się na ponad 3
tygodniową ekspedycję.Pożegnanie było bardzo miłe,
czas do wyjazdu leciał bardzo szybko a ja czułem w żołądku coraz
większy ścisk i obawy o to czy pomyślałem o wszystkim. Ciężko było się rozstać
ale ostatecznie wyruszyliśmy z Libiąża około godziny 23.Plan był prosty. Jechać ile sił w kołach do samej
Słowenii.Szybko okazało się że prędkości które pokazywał licznik Żuka
były zawyżone, podczas gdy GPS wskazywał 65 km/h, na Żukowskim cyferblacie
wskazówka drżała w okolicy 80 km/h a to oznaczało że Słowenia się oddala.
Jechaliśmy ile sił na zmiany co 150 km by ostatecznie skapitulować w
Czechach tuż przed granicą z Austrią.
Pierwszy postój w Czechach |
Pierwszy raz przetestowaliśmy nasze składane siedzenia. Z
konieczności zmieściliśmy się na rozkładanych kanapach w 5 osób, nie było
wygodnie ale zmęczenie zadziałało na nas jak morfina. Po 1,5 h snu, zadzwonił
budzik nastawiony na pobudkę do pracy. Pracy nie było ale przygoda tak.
Dzień 2
Nocleg na dziko w Czechach |
Czechy o świcie bardzo mi się podobały. Czyste miasta, złote
pola i puste drogi. Po pierwszym tankowaniu okazało się że Żuk pali co najmniej
tyle co prom kosmiczny, a stacje z LPG to coraz rzadsze zjawisko. Uznaliśmy
jednogłośnie że pojedziemy autostradami, gdyż boczne trasy wymagały częstego
mieszania w skrzyni biegów, a ta wyraźnie buntowała się chrupaniem przy prawie
każdej redukcji. Prędkość się nie zmieniła ale przynajmniej kierowcy mogli
wytrzymać dłuższe odcinki. Tuż za Wiedniem mieliśmy problemy z zatankowaniem
gazu. Na jedną z niewielu stacji dojechaliśmy 30 min po zamknięciu, na
szczęście na kolejnej udało zaspokoić głód bestii. Na całej trasie spotkaliśmy
się z dużą życzliwością mijających nas samochodów i ludzi. Na dojazd do
Słowenii przeznaczone mieliśmy 24 h z dużym hakiem. Wyszło na to że zaczynało
się już ściemniać a my mieliśmy przed sobą największy podjazd pod górę
(nachylenie 18 %) jaki kiedykolwiek widzieliśmy. Krótki postój na ochłodzenie
silnika i ogień. Alpy Julijskie nie chciały dać się łatwo zdobyć. 3… 2… 1…
Pierwszy bieg i prędkość 15 km/h. Samochód jechał na granicy możliwości a nam
serca stawały w gardłach na kolejnych zakrętach. W końcu udało się zdobyć
przełęcz, za którą czekał nas z kolei test hamulców. Na szczęście poszło gładko
i mogliśmy szukać kampingu w przepięknej dolinie i podnóża najwyższych gór Słowenii.
Kolacja przy blasku diod LED. |
Noc gęstniała a my nie mogąc dłużej zwlekać zatrzymaliśmy się na Eko Kampingu.
Może to brak snu i zmęczenie wywołalo we mnie zachwyt nad tym miejscem, ale
pośród dyskretnego oświetlenia lampionów, starych drzew i przytłaczających swym
ogromem gór łatwo było poczuć oniryczny klimat. Niestety ceny nie były już jak
z bajki, 13 Euro za nocleg i prysznic z zimną wodą to zamach na studenckie
kieszenie.
Tylko miliony gwiazd drogi mlecznej migoczące nad głową,
przypominały że to w sumie bez znaczenia.
Dzień 3
Poranek w bajkowej dolinie |
Obudziliśmy się nieco później niż reszta pustoszejącego
kampingu. Tego dnia chcieliśmy spróbować słynnego raftingu na rzece Soce.
Na oparach Internetu udało nam się znaleźć firmę organizującą spływy i
zarezerwować termin na godz. 16 00. Pierwszy raz nieco nieporadnie spakowaliśmy
Żuka i ruszyliśmy przez Włochy w kierunku miejscowości Bovec. Po drodze
zachwyciły nas krajobrazy, drogi i liczba motocyklistów odwiedzających to
miejsce, a także zatrzymaliśmy się aby obejrzeć z bliska wodospad Boka.
Wodospad Boka |
Rafting
okazał się niezbyt emocjonującym doznaniem. Było to do przewidzenia gdyż spływy
były prowadzone pod turystów. Na pewno warto będzie kiedyś opanować kajak, i
wrócić tu by eksplorować tę przepiękną okolicę. Niefortunnie moja kamera Go-Pro
postanowiła popłynąć do morza z nurtem błękitnej rzeki zabierając ze sobą nasze
dotychczasowe nagrania. Po raftingu chcieliśmy dotrzeć do jeziora Boheńskiego
aby od południa zdobyć najwyższy szczyt Słowenii Triglav.
Alpy Julijskie |
Pierwszy raz przekonaliśmy się ze odległości na mapie nijak
maja się do rzeczywistych. Serpentyny i podjazdy odbierały minutę po minucie aż
zaczęło się ściemniać. GPS gubił drogi, przejeżdżaliśmy przez wioski widmo, na
nic były mapy. Tuz przed zachodem słońca podjęliśmy rozpaczliwa próbę
dojechania do Jeziora. Kolejne 30 km serpentyn, podjazdów i tuneli dokończyły dzieła
zniszczenia. Trzeba było się zawrócić i wybrać miejsce na odpoczynek. Zmęczenie
zmusiło nas do spania na parkingu przy drodze. Znów trzeba było mieścić się w piątkę
na kwadracie 140 na 230 cm i zredukować zapasy konserw turystycznych.
Dzień 4
Rezygnujemy z Triglavu. Okazuje się ze droga która obraliśmy
nie istnieje, a aby dotrzeć do początku trasy na szczyt musielibyśmy nadłożyć
ponad 200 km górskich zawijasów które już mocno dały nam się we znaki. Zapadła
decyzja ze jedziemy do następnego celu, jam Szkocjańskich, oddalonych o
zaledwie 80 km. Pech nie zamierzał nas opuszczać. Po przejechaniu kilku kilometrów
zaczynają się remonty drogi. Co kilka kilometrów światła, korek i ruch
jednostronny. Zaczyna padać deszcz, nie działają wycieraczki, a z pod maski
zaczyna dobiegać niepokojący zgrzyt. Na jednych ze świateł zjeżdżamy na pobocze
aby zlokalizować usterkę. Okazuje się ze straciliśmy mocowanie alternatora, z
każdym kilometrem tracimy prąd z akumulatora, i możemy już nie odpalić
samochodu. Do tego jadąc dalej możemy zerwać pasek. Ze znalezionych na poboczu
skrzynek po owocach wykroiliśmy kliny, którymi udało się podeprzeć jakoś
alternator, tak by przejechać choćby kilka kilometrów. Na mapie najbliższe
miasto gdzie być może znajdziemy mechanika jest oddalone o co najmniej 20 km.
Niespodziewanie na jezdni pojawia się autostopowicz. Chyba nieco przestraszony
tym co zobaczył usiadł wśród nas nie wiedząc ze jest dla nas jak 6 w totolotka.
Zabiera nas do swojego znajomego mechanika który niestety jest poza domem, mimo
to prowadzi nas dalej do dużego serwisu, gdzie udaje nam się dostać namiary na innego
znachora. Tajemniczy pasażer zostawia nas gdyż spieszy się do Lubliany, ale i
tak pomógł nam bardziej niż powinien. Wspomniany fachowiec okazuje się bardzo miłym
człowiekiem i naprawia usterkę za jedyne 5 Euro i butelkę polskiego alkoholu. Żuk
znów jest na trasie. Po chwili przestaje padać i trafiamy na stacje benzynowa
gdzie możemy napić się kawy i uspokoić zszargane nerwy. Dalej jedziemy już bez
problemów, trafiamy na bardzo tani i ładny kamping który kosztuje zaledwie 5
Euraczy za osobę, niestety na jaskinie już za późno a do tego zaczyna obficie padać
deszcz. Taki los marynarzy, zabijamy czas grą w karty i gotowaniem by rano
wyruszyć do jaskiń.
Dzień 5
Jamy Szkocjańskie |
Pogoda nie zachwyca, ale od czasu do czasu pojawia się
słońce. Jedziemy do Jaskiń Szkocjańskich na godz 10. Przez część dosyć długiego
podziemnego kompleksu przepływa podziemna rzeka Reka, a wysokość kanionu który
drąży osiąga w najwyższym punkcie 80m. Wybraliśmy pełny pakiet, by zobaczyć
wszystko. Prawdę mówiąc jaskinie nie spowodowały opadu szczeki, ale było warto
je zobaczyć. Wracamy na kamping i pakujemy toboły. Przed nami krótki odcinek
drogi do Piranu. Już nie możemy się doczekać żeby wyrwać się z tego górzystego piekła.
Mowie to oczywiście w kontekście jazdy po serpentynach samochodem którego
konstrukcja pamięta Stalina, co do samych gór Słowenii to nie można im odmówić
uroku. Wyruszamy w drogę, która z każdym kilometrem wypłaszacza się i przestaje
wić. Trochę pobłądziliśmy próbując omijać autostrady, ale ostatecznie
wjechaliśmy do Piranu. Tutaj niestety trudno było znaleźć wolne miejsca na
nielicznych kampingach. Pozostało nam pojechać dalej do nieco większego
Portoroz by tam zająć zielona parcele za „jedyne” 16 Euro od głowy.
Pierwsza kąpiel w Adriatyku, kolacja i do spania. Rano
idziemy zwiedzać Piran.
Dzień 6
Piran |
Do Piranu idziemy brzegiem morza, i promenada wzdłuż
przystani z jachtami. Portoroz w przeciwieństwie do klimatycznego Piranu jest nowoczesnym
miastem rozrywki z kasynami i dyskotekami które zalewają noc głuchym basowym
bitem. Spacer trochę nam zajął ale wszystkim się podobał gdyż był to pierwszy luźny
dzień od wyjazdu. Piran jest naprawdę ładnym miasteczkiem.
Uliczki Piranu |
Wąskie uliczki
wijące się po zboczach górzystego cypla, fortyfikacje oraz kamienice pomalowane
często na biały kolor budują klimat magicznego miasta. Warto zgubić się na
chwile by korytarzach by trafić na ciekawe miejsca. Nie jedziemy przez Bośnie
dlatego postanowiliśmy zjeść obiad w restauracji specjalizującej się w
tradycyjnej kuchni bośniackiej. Nietypowe jak na nasze podniebienia Cevapcici
okazało się bardzo sycącym daniem. Po całym dniu wracamy do samochodu gdyż
musimy opuścić kamping przed 18. Pakujemy toboły i ruszamy by spróbować
dojechać do Chorwacji. Krajobraz za oknami zmienia się na wyraźnie bardziej śródziemnomorski,
do granicy z Chorwacją zaledwie 20 km. Nagle z pod maski zaczyna dobiegać
niepokojący zgrzyt, już to gdzieś słyszeliśmy. To znów felerne mocowanie
alternatora odmawia współpracy. Jest już noc dlatego zatrzymujemy się po środku
niczego na wymuszony postój, by nie pogorszyć sprawy. Jutro znów czeka nas
poszukiwanie człowieka ze spawarką. Nastroje są minorowe.
Dzień 7
Poranek nas nie rozpieszcza. Żuk jest za mały na nocleg dla pięciu
osób. Pijemy poranna kawę, jemy standardowe śniadanie w postaci chleba i
konserw i w milczeniu wsiedliśmy do samochodu by szukać pomocy w najbliższych
miejscowościach. Znów trzeba było zastąpić mocowanie alternatora drewnianymi
kolkami. Pierwszym warsztatem na który trafiliśmy był serwis ogumienia w malej
miejscowości pod Rjieką. Właściciel na
szczęście mówił po angielsku i dal nam namiary na warsztat który może nam
pomoc.
Wymuszony nocleg w Rjece |
Pomimo trudności z nawigacja trafiliśmy do wspomnianego serwisu w którym
dowiedzieliśmy się ze na naprawę trzeba będzie poczekać do kolejnego dnia., Podjęliśmy
decyzje ze dojedziemy do Rjeki i znajdziemy jakieś miejsce na nocleg by później
wrócić na naprawę. W Rjece niestety nie bardzo było się gdzie zatrzymać, aż w
końcu wylądowaliśmy na parkingu w prawdopodobnie najdalej na północ wysuniętej
zatoce Chorwacji. Postanowiliśmy zanocować „na dziko” i skorzystaliśmy z możliwości
odpoczynku na betonowej plaży i menu pobliskiego baru. W błękitnej wodzie znaleźliśmy
rozgwiazdy i kraby albinosy. Spaliśmy znów stłoczeni w czerwonym bolidzie.
Dzień 8
Świt nadszedł szybciej niż tego byśmy chcieli, ale trzeba
było szybko się pozbierać by na 8 rano być w warsztacie. Wszystko poszło w miarę
sprawnie, drewniane kolki wytrzymały 15 km drogi do warsztatu i zostało nam
tylko czekać co zrobią miejscowi fachowcy. Mocowanie felernego alternatora
które dla nas zrobili było pancerne, jednak sporo nas kosztowało. 50 Euro za 1h
pracy, nie jeden mechanik w Polsce o tym marzy. Turysta jest łatwym łupem, nie
ma żadnego wyboru, płaci albo nigdzie nie pojedzie. Płacimy i jedziemy dalej by
jak najszybciej pokonać Chorwacje.
Żuk pierwszy raz w Chorwacji |
Droga wije się pośród malowniczych gór
wpadających do morza, zaczynamy w końcu odczuwać śródziemnomorski klimat. Mam wrażenie
że ktoś budował drogę na zasadzie kopiuj-wklej, gdyż właściwie składa się ona z
tej samej naprzemiennej sekwencji zakrętów. Taka trasa za sterami Żuka jest
bardzo absorbująca. Zmęczenie i zachodzące słonce zmusza nas do znalezienia
noclegu, znaki kierują nas do kampingu z ładnym wejściem do morza, barem i
niska cena.
Przyjazny Kamping |
Prowadzący przybytek brylantynowy biznesmen, chwali się przyjaznym
nastawieniem do turystow i nieregulowanym czasem pobytu, po prostu płaci się za
noc be dodatkowych limitów czasowych. Regenerujemy siły a rano dowiadujemy się
ze kamping jednak nie jest taki przyjazny i luźny. Mamy czas do 10 by go
opuścić. Jedziemy dalej wybrzeżem by po kilku godzinach jazdy szukać miejsca na
odpoczynek i obiad.
Nurkowanie w lazurze |
W końcu w oddali wypatrujemy lazurową zatoczkę i zatrzymujemy
się na dzikiej leśnej ścieżce. Woda ma kolor jasnego błękitu, dno pokrywa biały
kamień i piasek. Nie odmawiamy sobie chwili relaksu z maskami do nurkowania. W
wodzie pływają ławice ryb, rozgwiazdy i jeżowce, można się zachwycić przejrzystością
wody.
Obiad na dziko |
Po pożywnym obiadku, ruszamy dalej na podbój Bałkanów. Trzeba przyznać ze
droga wzdłuż wybrzeża Chorwacji jest bardzo dobrej jakości i niezbyt zatłoczona
gdyż większość podróżnych wybiera płatną autostradę. Na Rivierze Makarskiej
wstępujemy na zakupy do Lidla. Okazuje się ze ponad polowa klientów sklepu to Polacy,
można zapomnieć ze jest się 1000 km od domu. Następny na trasie jest Dubrownik,
miasto robi na nas wrażenie, ale nie zatrzymujemy się w nim, gdyż naszym celem
jest jak najszybsze dotarcie do Czarnogóry.
Dubrownik z lotu Żuka |
Niedaleko za Dubrownikiem, trasa
zbacza w głąb lądu do malowniczej doliny która słynie z regionalnych produktów.
Co kawałek napotykamy stragan z miejscowymi specjałami. Ceny, niestety
turystyczne, ale z możliwością negocjacji.
Zaczyna się ściemniać, już wiemy ze nie uda nam się dziś
dotrzeć do granicy z Bośnią, która wąskim pasem przecina wybrzeże Chorwacji.
Musimy szukać miejsca na nocleg, gdyż jak wielokrotnie się o tym przekonaliśmy,
szukanie dogodnego miejsca na kamping po zmroku to karkołomne zadanie.
Lokalne Specjały przy granicy z Bośnią |
Trafiamy na przydrożny parking z tłuczonego kamienia. Na
parkingu człowiek pograniczna prowadzi przydrożny stragan. Pytamy o pozwolenie
na nocleg i kupujemy dwie butelki wina za 4 Euro. Dobry człowiek zapewnia nas
ze miejsce jest bezpieczne i daje nam w prezencie po świeże warzywa i owoce na śniadanie.
Rozbijamy namiot, i rozkładamy siedzenia w Żuku tak żeby spało się komfortowo.
Na kolacje mamy przepyszna pierś z kurczaka z grilla, i miejscowe wino. W nocy
mocno wieje i pada deszcz po trudach podroży sen przychodzi łatwo.
Dzień 9
Korek do Czarnogóry |
Budzi nas policjant patrolujący okolice, mówi ze tu nie
wolno biwakować, w odpowiedzi tłumaczymy ze to prywatny parking i mamy
pozwolenie, odjeżdża i daje nam spokój. Ruszamy w kierunku granicy z Bośnia i
Hercegowina. Byliśmy naprawdę blisko, po 15 km przejeżdżamy przez granice i
jedziemy wyraźnie gorsza droga do granicy z Czarnogórą. Tuz przed przejściem
granicznym policja nakazuje nam zboczenie z drogi. Wspinamy się pod górę
stromym podjazdem i zastanawiamy dokąd prowadzi ta droga. Za kolejnym wzgórzem
naszym oczom ukazał się rząd samochodów. Prawdopodobna kolejka do granicy ma ok
kilometra. Przesuwa się o 3 samochody co 10 minut, przed nami jeszcze milion
aut, a za nami potężne burzowe chmury. Dla zabicia czasu gramy w karty na tyle
Żuka, co chwila podjeżdżając do przodu o kilka miejsc. W kolejce jesteśmy
jedynym samochodem na polskich blachach, wszyscy stoją grzecznie i cierpliwie czekają,
poza Niemcami. Co chwila jakiś samochód na niemieckich tablicach mija kolejkę
lewym pasem i wymusza miejsce na przodzie. Panowie świata powodują gniew ludzi
stojących w kolejce od kilku godzin i otrzymują reprymendę ustną. Burza szaleje
na całego, w końcu docieramy do kontroli paszportów, tam funkcjonariusz tylko
macha nam by jechać dalej. Tylko nie ma gdzie jechać, korek ciągnie się dużo
dalej. Gdy udaje się nam ruszyć z miejsca jest już bardzo późno a my po
kolejnej nocy na dziko marzymy o luksusie w postaci prysznica i ubikacji.
Herceg Novi z naszego apartamentu |
Wjeżdżamy
do Herceg-Nowi i rozpaczliwie szukamy campingu, okazuje się ze w mieście jest
tylko jeden obskurny parking za 5 Euro za noc, to skłania nas do sprawdzenia
jak wyglądają ceny apartamentów. Rozdzielamy się. W końcu ktoś trafia na
miejscowego naganiacza, który prowadzi nas w trzy różne miejsca aż w końcu
trafiamy na przepiękny apartament z trzema pokojami, łazienką, kuchnia i
olbrzymim tarasem z którego rozpościera się majestatyczny widok na panoramę
miasta i zatokę. Cena jest wysoka ale udaje się ja zbić do jedynych 10 Euro od
osoby. Zapada decyzja ze to miejsce będzie naszą bazą wypadową do zwiedzania Czarnogóry.
Wynajmujemy wspomniany pałac na 4 kolejne noce. Prysznic z ciepłą wodą, pralka
i kuchnia to po spaniu na dziko spora różnica. Trochę oszołomieni naszym
szczęściem, idziemy spać by jutro rozpocząć zwiedzanie Czarnogóry, od starówki
Herceg-Novi nazywanego miastem twierdz i znalezienia samochodu w wypożyczalni,
który w przeciwieństwie do Żuka będzie w stanie pokonać ekstremalną trasę do
parków Narodowych Durmitor i Lovcen.
Dzień 10
Widok z Twierdzy w Herceg Novi |
Wygodne łóżka i przytulny apartament utrudniają pobudkę,
zwłaszcza po tak dużym skoku komfortu. W końcu udało się nam zjeść śniadanie i
wyjść na zwiedzanie miasta. Herceg-Novi to już nieco inny świat niż Chorwacja,
przypomina bardziej Polskę lat 90. Kamienne fortyfikacje często łączą się z
komunistyczną betonową zabudową. Ulice sprawiają wrażenie projektowanych na
półtorej pasa ruchu. Nie obowiazuja żadne przepisy regulujące ruch pojazdów i
pieszych co skutkuje chaosem który po przyzwyczajeniu okazuje się harmoniczny
jak w wielkim mrowisku. Ulice są zatłoczone i pełne kontrastów. Kurort
przyciąga bogatych turystów z Rosji i Niemiec w luksusowych limuzynach,
tymczasem miejscowi mieszkańcy poruszają się wszystkim co jest w stanie zamienić
paliwo na ruch. Starówka która mieści się opodal naszego apartamentu niczym
szczególnym nie powala. Zwiedzamy kilka zabytkowych budowli i trafiamy na
klasyczna morska promenadę pełną kramów z chińskimi gadżetami, restauracji,
budek z kebabem i z lodami. Co kawałek wstępujemy do agencji turystycznych
pytając o polaczenia autobusowe do Lovcen i Durmitoru, ceny sa jednak dość
zaporowe. W końcu postanawiamy ze taniej i wygodniej będzie wynająć samochód. Odwiedziliśmy
większość wypożyczalni w mieście lecz w żadnej nie było wolnych samochodów.
Ostatecznie szczęście uśmiecha się do nas i dostajemy na dwa dni najpiękniejszy
samochód świata, Fiata Multiple. Umawiamy się odebrać samochód następnego dnia.
Odwiedziliśmy miejscowa plażę by choć skorzystać z rzadkich w ostatnim czasie
promieni słońca. Robimy zakupy by o 7 rano być już gotowymi na odbiór samochodu
i wyjazd w oddalone ok 200 km góry Durmitoru.
Dzień 11
Budzimy się wcześnie rano, i okazuje się ze mamy niewielkie
problemy ze znalezieniem wypożyczalni w gęstej miejskiej zabudowie. Na szczęście
zdążyliśmy na czas i o dobrym czasie wyruszyliśmy do Durmitoru.
Durmitor |
Droga jest
bardzo kreta, na początku wiedzie wzdłuż zatoki kotorskiej by potem wspiąć się
na górzyste zbocza. Krajobraz gór Czarnogóry jest urzekający, nie skażony za
bardzo obecnością człowieka, poza dobrej jakości wstęgą szosy. Bez większych
trudności dojeżdżamy do Sedna, z którego planujemy wejście na Bobotov Kuk, najwyższa
górę Czarnogóry. Wybieramy najkrótsze i niezbyt wymagające podejście szlakiem
południowym by dostosować trasę do mniej doświadczonych towarzyszy. Ma to być po
części nagroda pocieszania za pominiecie Triglavu.
W drodze na Bobotov Kuk |
Park Narodowy Durmitor
zachwyca pięknymi pejzażami i pogoda, lecz złe oznakowane trasy rozpraszają
poszukiwaniem właściwej drogi, a nawet szczytu na który mamy wejść. Ostatecznie
po około 3 godzinach podejścia stajemy na szczycie Bobotova skąd rozpościera
się przepiękny widok na okoliczne góry i
doliny. Następnie jedziemy dalej na północ by zobaczyć niegdyś najwyższy most Europy
nad kanionem rzeki Tary i przejechać się po linie rozpostartej pomiędzy
brzegami kanionu. Atrakcja która kosztowała 10 Euro i wydawała się porównywalna
do skoku na bungie, lecz wywołała pożądanego skoku adrenaliny a może po prostu zmęczenie
stłumiło nasze zmysły. Nie mamy zbyt wiele czasu na zwiedzenie okolicy
Durmitoru z uwagi na mnogość naszych celów i fakt ze przemieszczanie się Żukiem
i jego awarie kosztowały nas sporo cennego czasu.
Most na Rzece Tara |
Wracamy nieco inna trasa
która wychodzi około 5 km asfaltowej drogi od naszego pojazdu. Zmęczeni długą
droga powrotna z rozkoszą zanurzamy się w swoich łóżkach, by rano znów wyruszyć
w drogę, tym razem do Lovcenu.
Dzien 12
Trzecia noc w apartamencie tak nas rozpieszcza ze aż nie
chce się go opuszczać. Pogoda jest nienajlepsza, na razie większość naszych dni
na Bałkanach była pochmurna co wydaje się być anomalią. Drogę do Lovcen
skracamy przepływając zatokę Kotorską promem za jedyne 4 Euro, zyskujemy 40 km krętej
trasy. Zaczyna padać, co zmusza nas do
podjechania najdalej jak to możliwe do zbocza góry z mauzoleum z którego można
podziwiać okolice. Deszcz, mgła i wiatr krzyżuje nasze plany. Spędzamy na
szczycie tylko chwilę by schronić się na obiedzie w restauracji. Ceny są
wysokie a jakość jedzenia i obsługi mizerna.
Mauzoleum w Lovcen |
W drodze powrotnej z Lovcenu łapie
nas potężna burza. Wycieraczki pracujące na pełnych obrotach nie są wstanie zbierać
deszczu z szyby, chmury są tak gęste ze robi się ciemno, a drogi zamieniają się
w strumienie błota i deszczówki. Po godzinie jazdy w warunkach rodem z
katastroficznego filmu, wracamy do naszego gniazda, i podziwiamy jak gęste jak śmietana
chmury przelewają się na chorwacka stronę gór, a promienie słońca znów rozświetlają
zatokę. Oddajemy samochód do wypożyczalni idziemy spać po raz ostatni w tak
luksusowych warunkach.
Dzień 13
Liniowiec w Zatoce Kotorskiej |
Kotor |
Trzeba się spakować i ogarnąć apartament. Przeprowadzam
szybkie oględziny samochodu, uzupełniam poziom oleju i płynu chłodzącego.
Ruszamy po raz trzeci znaną nam już trasą, wzdłuż zatoki kotorskiej, tym razem
do Kotoru.
Jednocześnie gdy płyniemy promem, do zatoki zawija olbrzymi wycieczkowiec, który wydaje się być na wyciagnięcie ręki. Dalej krętą i wąską drogą docieramy do Kotoru.
Jednocześnie gdy płyniemy promem, do zatoki zawija olbrzymi wycieczkowiec, który wydaje się być na wyciagnięcie ręki. Dalej krętą i wąską drogą docieramy do Kotoru.
Widok na zatokę Kotorską |
Portowe miasto z bogata historia robi na nas wrażenie. Wspinamy
się kamiennymi schodami do Rzymskiej
twierdzy osadzonej na wzgórzu ponad miastem. Upał daje się we znaki, i pozornie
lekki spacer staje się bardziej wymagający.
Widok na zatokę Kotorską z
tysiącmetrowymi wzgórzami wpadającymi prosto do morza był wart wysiłku. Jemy
pyszny i tani obiad na starówce i ruszamy dalej na podbój Albanii. Trasa wiodąca
autostradą doprowadziła nas do granicy w godzinach wieczornych. Strażnik
graniczny uśmiechnął się życzliwie i życzył nam powodzenia. Tuż za granica przeżyliśmy
szok kulturowy. Akurat o tym czasie wszyscy rolnicy zaganiali swoją trzodę głównymi
drogami. Krowy, owce, kury, skutery i grupy cygańskich dzieci wyskakują przed Żuka
próbując nas zatrzymać. Slalom gigant w ciemniejącym krajobrazie zniechęca do
nocowania na dziko.
Skoder |
Tuz po zmroku dojeżdżamy
do Skoderu który powoduje jeszcze większą dezorientację. Po przejechaniu kilku kilometrów
w głąb miasta, zatrzymujemy się przy pierwszym hotelu, gdzie akurat odbywa się Albańskie
wesele. Stroje gości weselnych są mocno surrealistyczne, niestety nie ma
wolnych miejsc. Jedziemy dalej zatłoczonymi ulicami, co chwila otwierając usta
ze zdziwienia. Ludzie jeżdżą na małych motorowerach z całym dobytkiem na
plecach, pod prąd, bez świateł i kasków. Piesi wybiegają bez ostrzeżenia na
jezdnię a klakson wydaje się być najważniejszym elementem każdego pojazdu.
Totalnie zbłądziliśmy, zatrzymując się na środku ronda pytamy mieszkańców o
kampingi lub hotele.
Hotel w Skoderze |
Ludzie są bardzo mili, pomimo bariery językowej za wszelka
cenę próbują nam pomóc w znalezieniu miejsca którego szukamy. Brak orientacji w
miejskiej dżungli powoduje ze wjeżdżamy na obrzeza miasta, i zatrzymujemy się
by na spokojnie spróbować znaleźć sobie miejsce. Albanczycy dzwonią do swoich
znajomych by Ci wytłumaczyli nam po angielsku gdzie jechać, w tym czasie
eksplodują fajerwerki i zagłuszając całą i tak trudną do zrozumienia
konwersacje. Tracimy nadzieję, lecz w końcu pojawia się człowiek na skuterze
który obiecuje zaprowadzić nas do hotelu. Podążamy za nim ulicami miasta by trafić
do ścisłego centrum, i jednego z postkomunistycznych betonowych hoteli.
Widok z Hotelu |
Z
zewnątrz wydaje się ekskluzywny natomiast pokoje przypominają te z kolonii w
podstawówce. Stosunek jakość/cena nie jest najlepszy, lecz nie mamy wyjścia. W
nocy co chwila ciszę przerywa donośny śpiew kapłana z pobliskiego meczetu, czuć
w powietrzu ze jesteśmy w nieco innym świecie.
Dzień 14
Jedyna sfotografowana awaria |
Dziś wypada moja kolej na prowadzenie Żuka, jeszcze nie
miałem okazji doświadczyć ulicznego chaosu z za kierownicy bolidu którego
hamulce są zrobione z waty, a skręt kierownica wymaga siły zapaśnika sumo. O
poranku ulice tętnią życiem, wszędzie kwitnie handel uliczny a każdy
mieszkaniec pcha wózek swojego żywota jak może. Mamy niewiele czasu, dlatego
rezygnujemy z odwiedzenia jeziora Skoderskiego i jedziemy dalej na południe
kierując się na Vlore. Krajobraz staje się bardziej płaski, pojawia się droga
szybkiego ruchu, co kilkaset metrów mieszczą się stacje benzynowe z których każda
wygląda inaczej i ma inna nazwę, paliwa są tańsze niż w pozostałych krajach
które odwiedzaliśmy. Od rana miałem złe przeczucia co do mojej zmiany, po
kilkunastu kilometrach z pod maski Żuka zaczyna dobiegać niepokojący szum,
który po chwili znika. Po kilkuset metrach głośny trzask z pod maski, pozbawia
nas złudzeń, w tylnej szybie widać jak koło alternatora toczy się po jezdni i
wpada w gęste zarośla. Wygląda na to że po tym jak wzmocniliśmy mocowanie,
kolejny slaby element modyfikacji się poddał. Trzeba szukać drogocennego koła,
kilku przydrożnych handlarzy przyłącza się do poszukiwań. Ostatecznie kobiece
oko okazuje się najpewniejsze, Magda znajduje brakujące ogniwo w krzaczastym
rowie, co jest w zasadzie ratuje nam tyłki. Posiadanie wszystkich elementów to dopiero
połowa drogi do naprawienia wehikułu. Wygląda na to ze nie będzie łatwo. Po głowie
krążą mi czarne myśli o porzuceniu samochodu 2000 km od domu i powrocie stopem
lub pociągiem. Próbuje poskładać wszystko w kupę i dokręcić z większą silą. Wygląda
na to ze problem jest zażegnany, niestety po 500 m koło znów odkręca się, tym
razem szczęśliwie klinując pomiędzy rurami zawieszenia. Jesteśmy po środku
niczego, i mamy niewielki zasięg wynikający z pojemności akumulatora a także
tego że brak paska klinowego nie napędza pompy cieczy chłodzącej. Bierzemy
alternator pod pachę i idziemy poboczem w kierunku najbliższych zabudowań.
Pierwszy spotkany człowiek szczęśliwie mówi po angielsku i zapewnia nas ze dwa
domy dalej mieszka stary fachowiec, który bez problemy poradzi sobie z naszym
problemem. Starszy człowiek, z wigorem rzuca się na uszkodzony element, ma
podstawowe zaplecze ślusarskie, ale widać ze wyszedł już nieco z wprawy.
Bariera językowa daje się we znaki. Widzę szanse na naprawę usterki, pod
warunkiem że stary wyga zrobi to co mu powiem. Ostatecznie nie udaje się
dotrzeć do chimerycznego starca, masakruje gwint, wałek i alternator uderzeniami
młotka i tępymi wiertłami. Koło niby jest na swoim miejscu, ale chybocze się we
wszystkie strony, a do tego alternator obraca się z wyraźnym zgrzytaniem. Nie mając
wyboru, zakładamy zwłoki alternatora do samochodu i już nie ruszamy z miejsca.
Po odpaleniu silnika wnętrze dynama rozpada się w drobny mak. Wygląda na to ze
już po nas. Zostało nam już tylko próbować zawrócić do Skoderu na zapasach prądu
które gromadzi akumulator. W pierwszym napotkanym warsztacie zostajemy
odprawieni z kwitkiem. Żuk z trudem odpala by dojechać do najbliższego auto
złomu. Nie sposób wytłumaczyć Albańczykom że potrzebny nam alternator z
zupełnie innego samochodu niż Żuka. Po pól godziny usilnych prób porozumienia
odpuszczamy. Jedyne co udało się nam uzyskać to informacje ze kawałek dalej mieści
się warsztat SUKA SERVICE który naprawi wszystko. Z nerwami na włosku docieramy
do Suki. Jedyny mechanik jest mocno zabiegany. Przy pomocy młodych pomocników serwisuje
trzy samochody jednocześnie. Widać że nie uśmiecha mu się przeprowadzanie
kombinacji w nieznanym mu modelu samochodu w dodatku nie mówi ani słowa po
angielsku. Podchodzimy do nieznanego człowieka na brytyjskich blachach który
akurat wymienia olej w serwisie. Okazuje się Albańczykiem mieszkającym od 20
lat w Londynie. Życzliwy człowiek zostaje naszym tłumaczem, obiecuje że nie
zostawi nas samych z naszym problemem i nakłania mechanika do podjęcia się
naprawy Żuka. Zaczyna się od negocjacji ceny, a ta okazuje się duża. 100 Euro
za nowy alternator z wymianą, wiadome ze nie mamy wyboru i musimy przystać na
warunki jakie nam dyktują. Jako ze system który zastosowaliśmy w naszym
samochodzie to samoróbka, trzeba wytłumaczyć mechanikowi jak powinien
zamontować nowy element. Karkołomne zadanie ostatecznie ustawia flamaster i
pismo rysunkowe. Po kilku godzinach Żuk znów wraca do gry, i tym razem wydaje
się że alternator nie powinien więcej sprawiać kłopotów. Udaje nam się dojechać
do Leche, zaledwie 50 km od miasta z którego rano wyruszyliśmy, postanawiamy
nie żałować sobie pieniędzy na wypoczynek, gdyż każdy ma zszargane nerwy. Hotel
w centrum miasta gwarantuje doskonale warunki w przystępnej cenie. Sen
przychodzi z trudem, gdyż nerwowy dzień odcisnął swoje piętno w naszych głowach.
Chcąc odzyskać stracony czas, musimy wyruszyć w drogę wcześnie rano.
Dzień 15
Albańska Autostrada |
Znów wracamy na trasę w kierunku południa. Wszyscy z uwagą
wsłuchują się w dźwięki dochodzące z pod pokrywy silnika, ale na razie nie ma
powodów do niepokoju. Jedynym elementem który jeszcze może zawieść w tym
układzie to lekko poszarpany pasek klinowy. Chcielibyśmy odwiedzić Rzymskie
ruiny Apollonii. Trasa jest płaska, droga dobrej jakości a ruch niewielki.
Dosyć szybko dojeżdżamy do portowego miasta Durres by stamtąd skierować się
dalej do Fier opodal którego znajduje się Apollonia. Do parku archeologicznego
docieramy po południu, trasa jest fatalnie oznaczona, asfalt bardzo kiepskiej
jakości a okolica delikatnie mówiąc nieprzyjemna.
Rzeźby z Apolloni |
Na niepozornym wzgórzu wznosi
się niewielki kamienny budynek otoczony murem, wewnątrz muzeum z dość ciekawymi
eksponatami z czasów Rzymskich w postaci waz, przedmiotów codziennego użytku
czy posągów. Kawałek dalej rekonstrukcja antycznej kolumnady, niewielki zarys
amfiteatru i jak to w ruinach fundamenty budynków. Cały kompleks ma niewielką
powierzchnię i mówiąc szczerze nie powala niczym szczególnym.
Apollonia |
Wygłodniali
postanawiamy zjeść obiad w restauracji prowadzonej przy muzeum. Jedzenie jest
fatalne, śmierdzi i ocieka olejem, kurczak przypomina gołębia, czekaliśmy pół
godziny a ceny prosto z Wierzynka. Mając w ustach smak oślizgłego mięsa ruszamy
dalej z nadzieją że Albanie ma gdzies to ukryte piękno które tylko czeka by je
odkryć. Wracamy do Fier i próbujemy znaleźć wjazd na autostradę SH4 oznaczoną
na mapie. Pytani o drogę przechodnie gubią się w zeznaniach, improwizujemy
wybierając jedną z nich. Tu zaczyna się mały koszmar. Miejska zabudowa szybko
znika zastąpiona górami i wąską drogą. Asfalt kończy się i zaczyna w
niespodziewanych miejscach. Pytani o drogę miejscowi zapewniają że jesteśmy na
dobrej drodze do autostrady, tymczasem według mapy powinniśmy już dawno na niej
być. Kolejne zjazdy i podjazdy powodują że perspektywa powrotu do miasta i
wybór innej drogi oddala się. W powietrzu unosi się zapach ropy naftowej, w
okolicy napotykamy kilka kiwaków wydobywających czarne złoto na powierzchnię. W
dolinach widać jeziora naturalnego asfaltu który jest jednym z bogactw Albanii.
Za kolejnymi górami widać tylko kolejne góry, ani śladu Autostrady. Trafiamy do
małej osady, na zakręcie drogi miejscowi
akurat szlachtują owce i wieszają je na stalowych hakach, struga krwi płynie
poboczem drogi tworząc małe kałuże. Nie ma wyjścia, trzeba pytać o drogę.
Ludzie patrzą na nas jak na UFO, gdy wysiadamy by zapytać o drogę na mapie,
oblega nas tłum dzieci i miejscowych, którzy chyba pierwszy raz mają okazję
zobaczyć mapę. Nie bardzo potrafią powiedzieć w jakiej miejscowości się
znajdujemy ani określić naszego położenia. Bezradni postanawiamy jechać dalej
do skutku, nawierzchnia robi się jeszcze gorsza do tego zbliża się noc. Nie
chcielibyśmy spać tutaj na dziko. Nagle droga kończy się i do dyspozycji
pozostaje tylko ubity kamień prowadzący do nikąd. Szczęśliwie trafiamy na
samochód którym Albańska rodzina jedzie do Gjokaster, obiecują nas poprowadzić.
Po około 15 km wjeżdżamy na wymarzoną autostradę, która jest po prostu drogą z
dobrej jakości asfaltem i liniami. Docieramy do Tepelene, w którym właśnie trwa
święto miasta. Lokujemy się w postkomunistycznym hotelu gdyż to jedyne miejsce
na nocleg, i to w dobrej cenie. Wychodzimy uraczyć się miejscowym piwem na
dachu olbrzymiego bunkra wpatrując się majestatyczny zachód słońca nad bajkową
doliną.
Dzień 16
Srebrne dachy Gijocaster |
Z Tepelene do Gjokaster jest niedaleko. Do zabytkowego
miasta wpisanego w całości na listę UNESCO docieramy przed południem. Udajemy
się na zwiedzanie starówki i kamiennej twierdzy górującej nad miastem. Stąd
panorama miasta podzielonego na część starą i nową robi spore wrażenie. Wąskie
uliczki i walące się kamienne domy mają swój klimat, ale miejsce nie przekonuje
do zostania w nim na dłużej. Jemy pożywny obiad i ruszamy dalej, do Sarrandy,
gdzie mamy nadzieję naładować akumulatory i troszkę poleniuchować na plaży. Aby
tam dotrzeć trzeba jeszcze pokonać górskie serpentyny na dość sporym odcinku.
Żuk dzielnie stawia im czoła i wprowadza nas do największej miejscowości
turystycznej w Albanii.
Słupy elektryczne jak z Brazylijskich Faweli |
Ledwie parkujemy samochód w centrum, a już za sprawą
naganiaczy mamy zakwaterowanie i wymienioną walutę. Lokujemy się w apartamencie
za 6 Euro od osoby i idziemy zwiedzać. Tutaj następuje małe rozczarowanie,
Saranda przypomina plac budowy zmieszany z wesołym miasteczkiem i kurortem
wczasowym. Większość plaż jest ogrodzona i przeznaczona wyłącznie dla gości
nadbrzeżnych hoteli, plaża publiczna, będąca kamienistym pasem o szerokości 2
metrów nie zachęca do odpoczynku. Mimo to strudzeni podróżą rozkładamy na
chwilę ręczniki. Po szybkiej rewizji warunków do pływania, stwierdzam że jest
gorzej niż w Bałtyku. Na dnie leżą palety, opony, i sterty śmieci, woda cuchnie
olejem napędowym. Jest piekielnie gorąco i głośno, co chwila chłodzimy się
lanym piwem, i wracamy do naszego lokum na szczęście tylko 100 m od plaży.
Wieczorem wychodzimy jeszcze podejrzeć nocne życie Sarrandy i okazuje się że
miasto w Niedzielę jest kompletnie martwe.
Dzień 17
Sarranda |
Drugi dzień plażingu. Tym razem zamierzamy dotrzeć do
dzikich plaż poza miastem by przekonać się czy wszędzie jest tak źle. Idziemy
dobrych 4 km wzdłuż wybrzeża. Niestety Sarranda zamiast nadbrzeżnej promenady
posiada wielki plac budowy. Dostęp do morza uniemożliwiają ogrodzenia. Po
prawie godzinie marszu mamy dość. Miasto wspina się coraz wyżej, a plaż jak nie
było tak niema. Wracamy, by spróbować pójść w drugą stronę. Tym razem udaje się
dotrzeć na skraj miasta, gdzie skały nieco łagodniej wpadają do morza. Plaże są
mniej zaludnione, woda czysta, a szum fal nie zagłuszany przez piszczenie
fliperów. Korzystamy z promieni słońca, i doskonałych warunków do nurkowania, woda
jest naprawdę przejrzysta. Początkowo planowaliśmy odwiedzić Albańską riwierę
leżącą na północ od Sarrande, lecz miejscowi odwiedli nas od tych zamiarów.
Nasz samochód po prostu nie dał by rady 20 km serpentyn i podjazdów, wijących
się wzdłuż kamiennego wybrzeża, z którymi nawet nowe samochody miewają problem.
Sarranda Nocą |
Próbowałem się zorientować w alternatywnych możliwościach dotarcia na dziką
plażę Gjipe, należącą do Riviery lecz nie było żadnych połączeń tego dnia, a
kolejnego planowaliśmy powrót i jezioro Blue Eye, leżące po drodze. Po
półdniowym plażowaniu z prawdziwego zdarzenia, odetchnęliśmy od upałów
apartamencie i ponownie wyszliśmy wieczorem na miasto. Tym razem szok. Tłumy
ludzi, muzyka taniec i zabawa. Najwidoczniej przyjechał nowy turnus. Pożegnaliśmy
się z Sarrandą w imprezowym stylu by o poranku ruszyć w drogę powrotną.
Dzień 18
Spakowaliśmy wszystkie rzeczy i ruszyliśmy w drogę około
południa.
Zbaczając z górskich serpentyn, szutrową dróżką dotarliśmy do jeziora
Blue Eye. Okolica jeziora przypomina rajski ogród, wokół stare drzewa
porośnięte mchem, paprocie i błękitna rzeka nad którą latają kolorowe ważki..
Obiekt nie słusznie nazywany jeziorem jest niczym innym jak źródłem
krystalicznie czystej, błękitnej wody, wypływającym z głębokości ponad 50 m.
Ilość wody którą niesie źródło od razu daje początek górskiej rzece. Większość
ludzi nie odmawia sobie skoku do źródła wprost ze specjalnej platformy, w tym i
my. Warto jest to zrobić chociaż raz w życiu, woda jest lodowata i wspaniale
orzeźwia strudzony upałami organizm. To już ostatnie miejsce na naszej mapie
atrakcji.
Dalej już tylko Grecja, Macedonia, Serbia, Węgry, Słowacja i dom. Drogę powrotną zaplanowaliśmy autostradami, gdyż jest jedyną drogą która nie narazi Żuka na kolejne mordercze serpentyny, ponadto mamy tylko 3 dni na przejechanie prawie 2000 km. Szybko docieramy do granicy z Grecją, tuż za nią wita nas burza z potężnym gradobiciem. Kierujemy się na Tsesaloniki by tam wjechać na autostradę. Z Grecji wyjeżdżamy już po zmroku.
Blue Eye |
Dalej już tylko Grecja, Macedonia, Serbia, Węgry, Słowacja i dom. Drogę powrotną zaplanowaliśmy autostradami, gdyż jest jedyną drogą która nie narazi Żuka na kolejne mordercze serpentyny, ponadto mamy tylko 3 dni na przejechanie prawie 2000 km. Szybko docieramy do granicy z Grecją, tuż za nią wita nas burza z potężnym gradobiciem. Kierujemy się na Tsesaloniki by tam wjechać na autostradę. Z Grecji wyjeżdżamy już po zmroku.
Dzień 19
Żuk w Grecji |
Dzień 20
Wyczerpani i zmarznięci na kość wysiadamy na dworcu w
Budapeszcie. Tam już czeka na nas Bartek, brat Wojtka, który jest naszym
wybawcą. Po przesiadce z Żuka do komfortowego VW Tourana, czujemy się jakbyśmy
lecieli poduszkowcem. Dom jest coraz bliżej, a mam w głowię prawdziwy galimatias.
Z jednej strony radość z powrotu do domu, z drugiej niedosyt że nie udało się
dojechać do końca, a także trochę obawy co będzie dalej z poczciwym samochodem.
Sen łatwo łamie zawiasy w powiekach, gdy się obudziłem, pędziliśmy już
zakopianką. W domu jak zawsze, czas płynie leniwie, nic się nie zmienia. Po
trzech tygodniach i tysiącach pokonanych kilometrów trudno jest usiąść w fotelu
i znów dostosować się do powolnego rytmu życia małego miasteczka. Plan na
najbliższe dni. Zorganizować wyjazd lawetą po Żuka i poskładać film relację z
wakacji.